.

.

sobota, 31 maja 2014

Wirus jaki chyba....

Myślałam, że to pyłki z traw, co się panoszą w obejściu mi na śluzówkach osiadły, ale to nie to...

Sierpowałam dziś znów.
Jak się okazało, byłam przodowniczką w torowaniu drogi Qrowskim.
Szli za mną, co chwila się bzykając.

Bruno, jak przystało na koguta, łapie za łeb i nie pyta o zdanie.
Taki gwałciciel kurzych kuprów.

Niektóre się dają, ale niektóre nie.
Czasem która zwieje.
A wrzasku przy tym!

Wdrażam profilaktykę reumatoidalnego zapalenia stawów.
Co chwila natrafiam na pokrzywy i mimo rękawiczek zaliczam chlasty kwasem mrówkowym.

Dziś oberwałam po twarzy.
Tam jednak reumatyzm raczej nie wlezie...

Wiem już, że surowiczy, rzęsisty wypływ z nozdrzy to nie katar sienny.
Telepie mnie.
Wziął mnie jaki wirus.
Niespodziewanie i podstępnie.

Pożarłam już gzik z czosnkiem i wypiłam napar z lipy.
Zaraz walę się do wyra, jeszcze tylko kwas acetylosalicylowy i mam nadzieję, że się jakoś pozbieram.

Muszę.

środa, 28 maja 2014

Zostaw sowę w lesie!

Temat "porzuconych" przez wyrodne kozy młodych saren czy równie bezuczuciowych zajęczych matek zajączków jest znany.

Może jednak warto wspomnieć o sowach.

Posiłkuję się apelem Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Ptaków.
(link : http://otop.org.pl/aktualnosci/2014/05/27/340-zostaw-sowe-w-lesie/ )

Młoda szatka. Foto D. Wyczarski, otop.org.pl




wtorek, 27 maja 2014

Bez Tupai....

Nie,  nie...
Pomijając mój ostatni lekki spadek formy (nie latam już jak goopia ze względu na nadmiar energii), nie chodzi tu o moją nieobecność tudzież zniknięcie, choć, być może komuś mogłoby to przyjść na myśl lub być swego rodzaju pragnieniem.
Ale...

Nie o taki bez mi tu chodzi.
Ale- o taki:

Bez z tyłu- look lewym okiem

Bez z tyłu- look prawym okiem

Bez- ciąg dalszy za lewym okiem patrząc, w runie kwitnie sobie podagrycznik, a co...!

Bez- forma "romantica"(huśtawkę zatargałam pod galeryjkę. Przed deszczem, ale i tak zmokła...)

Widok bez okno przyszłej kuchni

Widok bez okno przyszłej kuchni okiem prawym

Wrrr... nawet na piętro wlezie zaraza moluscowa!
Oczywiście, w garze maceruje się druga partia soku z kwiatów bzu.
W tym roku robię na trzy domy :)


Znów przekropnie.
Wysiałam fasolę szparagową.
Niedługo czas mi wysadzić ogórki, ale muszę wyrwać zagon spod perzu, a nie mam kiedy.

Wszystko kwitnie, rozbuchana przyroda, pachnąca.
Nie muszę Wam chyba pisać jak pachnie u mnie w domu w gorący dzień, kiedy okna pootwierane...
Bzem oczywiście!
A co słyszę- buczenie.
Pszczoły, trzmiele, liczne inne błonkówki, muchówki oraz chrząszcze, głównie z rodziny żukowatych.
Szczególnie piękne, choć jak lecą potrafią przerazić- gatunki z podrodziny kruszczycowatych.
Nie mam swojej foty, posiłkuję się netem.
Piękna, nieprawdaż?

Cetonia arata - kruszczyca złotawka (Wikipedia)

W łogródecku zaniedbanym z lekka kwitnie wszystko niemal, a jak nie kwitnie to się zbiera do kwitnięcia




Wino odbiło rzecz jasna. Pan, który chciał mnie klątwą obłożyć może spać spokojnie

Olka- oczywiście
Bruno, kogut jest okropny.
Miałam ci ja żabkę trawną.
Miałam.
Gnojek jeden zatłukł i zeżarł.

A ja się na koty wściekam!

Kopciuchy mają gniazdko z pisklakami na belce wiaty.
Tam też Kurowscy łażą i siedzą w łupały.
Oby Brunonowi nie przyszło do łba zżerać mi pisklaków kopciszkowych, bo na rosół się załapie! ;)





niedziela, 25 maja 2014

Mokniemy- schniemy-mokniemy.....

Wiosna monsunowa w pełni.
Na chwilkę dali odpocząć od pompy.
Pewnie nie na długo.

W zeszłą niedzielę zastałam w lesie pełno wody; strumyk płynął sobie drogą.


Las odświeżony, pachnący. Uwielbiam ten chłód, ten zapach życia.
Wszystko mokre. Drzewa - nawet pnie.


Podwórko też mięciutkie od wody. Tu i ówdzie małe zbiorniki wodne...


Dzięki tym chaszczom i wodzie, mam swoją żabę trawną.
Ciekawe kiedy ją któraś z kocich zaraz dopadnie...wrrr...

W suchej części podwórka, mam za to swoją Eutrix potatoria czyli napójkę łąkówkę.
Ładna, wypasiona.
Ma co jeść....



Dzięki nasadzeniom w młakę, a teraz w pełną wody krainę jezior, mam takie widoki:


Kosiarz nie przybył, oczywiście więc rżnę co mogę.
Sierpem.

Dziś, po wypadzie w teren i stwierdzeniu, że miodownik dalej kwitnie....


Nacieszeniu oczu (obydwu naraz) widokami żółtego i fioletowego kwiecia, posłuchaniem wilgi (nota bene pieprzony motłoch z Libii i Egiptu strzela sobie w ramach rozrywki i czego tam jeszcze,  do ptaków wędrownych. Dziesiątkują wiele gatunków. I nic gnojom na razie zrobić nie można.
Bardzo chętnie postrzelałabym do tych popaprańców) wróciliśmy do domu.

Po spacerze- jak zwykle masa do zrobienia.
U mnie czynności dzielą się głównie na te, które mogę przy Absorberach wykonać lub nie.
I mam w nosie czy to święto czy niedziela.Oczywiście bez większych ekstremów, ale dziś było odkurzanie Foxa, który biedny woził niedawno słomę, a co niedziela wozi psy.
A Garip, jako łajza błotna zawsze wróci z błotem po łokcie.
Kołki do pomidorów łup!
Tyczki do fasoli też. Ale chyba za niskie będą.
No i sierpowanie.
Potem lot kosiarką....

Zgłodniałam i w ramach dobroci dla siebie samej zrobiłam sobie grilla.
Wcześniej kawa, bo coś mnie we łbie zaczęło gnieść.
Oczywiście z qbasa robaczywego.



Kiełba upiekła się wyśmienicie.


Popołudniem słonecznym zajrzałam tu i ówdzie.
Stwierdziłam znaczny wzrost trawska i różnego rodzaju chabzi.
Nawet bniec biały u mnie w ogródku, a co!
Wysiane margerytki ładnie się w końcu zadomowiły


A schody mam w doniczkach.
Także po to, żeby Absorbery nie właziły.


O, i huśtawkę wytachałam. Było ciężko.
Wiele ordynarnych w nazwie określeń męskiego członka poleciało, a i panny lekkie, nieobyczajne też.


Po pożarciu gotowanego- czas na drzemkę


A Jagoda pilnuje mnie, żeby wcisnąć się na łóżko lub wyżebrać coś z mojej kolacji


Jak zauważyliście, włączyłam moderowanie komentarzy.
Była taka potrzeba ;)
Mam nadzieję, że Was to nie zniechęci do komentowania.


niedziela, 18 maja 2014

Era Wodnika :)

Po narąbaniu drewek na rozpałkę na około tydzień, z czystym sumieniem mogłam zjeść duży kawałek urodzinowego tortu Absorberki, który pozostał po uroczystości.
Dwa lata minęły, odkąd jest na tym świecie.

Miałam coś- znaczy torcik lub coś go przypominającego, zrobić sama, ale...nie zrobiłam.
Tort dobrym był, nie słodkim, cały w stokrotkach i motylkach. Śliczny.
Szkoda, że nie było na nim "buchy" czyli absorberowskiej muchy :)

Od godziny trwa przerwa w laniu wody.Z niebios, rzecz jasna.
Tupajowisko to już nie młaka, a Tupajowa Kraina Małych Jezior.
Dlatego rzeczywiście gęsi i para kaczek będą tu miały używanie.

Brat mój zapytuje co zamierzam.
Bo coś trzeba w końcu wymyślić i z czegoś żyć. 
Stojąc tak we dwoje, patrząc na nieckę tupajowego podwórka, wdaliśmy się w dyskurs krótki.
W temacie tak ważnym, pojawił się wątek komediowy ze mną, jako uprawiającą trzcinę i wiklinę.
Nic tylko robić poszycia dachowe z trzciny na kurniki i budy dla psów, ule...:)
Bo na tyle to by materiału starczyło.

Ech...
A na deszczowe dni lubię czasem posłuchać tego kawałka Theatre Of Tragedy; niegdyś często goszczące w domu. 
Motyw wody słychać w tle... 



A na dobry nastrój polecam Czechów i film o współczesnych wodnikach :)


czwartek, 15 maja 2014

Wyrżnie czy nie wyrżnie- oto jest pytanie!

No właśnie.
Umówiłam się z kosiarzem.
I żeby nie było jak w ubiegłym roku, gdzie sok lał się z roślin niekoniecznie przeznaczonych do ścięcia...
pozaznaczałam wszystko co się dało.

Momentami podwórko wygląda jak plac budowy, tudzież wykopaliska...


Poobijałam kołkami wkoło, pozawijałam paskami tkaniny, którą ochoczo rwały na kawałki Absorbery.
Może nie wykosi.
Powinien zauważyć, co...?

Qrowscy szaleją i powoli zamieniają się w wandali.
Przoduje Olka, oczywiście.

Krzaki porzeczek i agrestu oraz "aronia losu" otoczone siatką, ale za niską. Podskubują.
Chociaż czasem to za owadami się uwijają. Generalnie jednak hortensja też zagrożona.

Olka tłucze Brunona, Brunon tłucze jedną z kur szczególnie.
Chyba odreagowuje...;)

Są dwie co się ciągle czubią.

Olka zawsze pierwsza i przy Brunonie, albo Bruno przy niej.
Bruno pieje już ładniej.  Bez wstydu większego- mojego.
Bo pieje w kurniku.
Chyba dalej się wstydzi....


Wczoraj, zapałałam chęcią na racuchy drożdżowe.
Śledząc przepisy, trafiłam na jeden z nich, na którym potem bazuje Kama.
Powiem Wam, że rzeczywiście udany, bo robiłam pierwszy raz w życiu i wyszły wspaniałe.

Oczywiście...musiałam zjeść większość sama...
Absorberom nie podchodzą. Tak jak i naleśniki.
Także dziś cały dzień na zimnych, wczorajszych racuchach :)


Czekam na jutrzejsze- wielkie podobno- opady deszczu.
Ciekawe ile wody w piwnicy przybędzie....
Wszystko rośnie.
Moje ulubione bluszcze też.
Wystawione na "parapet" na drzwiach- chyba rosną jeszcze bujniej.
Dodatkowo jakoś mi trochę osładzają widok moich odrapanych, bardzo doświadczonych przez życie drzwi...


niedziela, 11 maja 2014

Największy ryj Polski i miodownik melisowaty



Dziś szybki spacer. 
I miłe spotkanie.
Rzadka roślina z rodziny jasnotowatych (Lamiaceae L.)- miodownik melisowaty (Melittis melissophyllum L.).
Tym bardziej cieszą mnie takie spotkania, bo przypominają mi (jakbym choć na chwile zapomniała!), w jak bogatym pod względem fauny i flory obszarze żyję. 

Miodownik osiaga w Polsce północna granicę występowania.
Występuje w rozproszeniu na niżu i w niższych położeniach górskich (za Wikipedią). 
Ma charakterystyczny zapach - liście pachną marzankowo (kto wąchał marzankę wie ;)), a kwiaty cytrynowo. 
Kiedyś używany w medycynie ludowej. 
Sporządzano z niego wzmacniające organizm nalewki, używany był w leczeniu schorzeń wątroby, chorób skóry.

Drugie,bardzo miłe memu oku i sercu spotkanie nie zostało udokumentowane.

źródło- Wikipedia

Niestety, a stety dla samego obiektu (bo skąd miał bidul/bidula wiedzieć, że mu / jej nic nie zrobię złego) zdjęcia nie zrobiłam.
Kiedy nachyliłam się z komórczakiem, przydeptując jednocześnie uwiąz Garipa, rozpucz lepieżnikowiec (Liparus glabrirostris )spadł z liścia lepiężnika. 
Spadanie z liści jest jedna z uznanych strategii obrony biernej owadów. 
Spadam i już.
A szukajcie mnie teraz, trala la!
Nie znalazłam.

Chrząszcze z rodziny Curculionidae (ryjkowcowate). Gatunek ten to największy nasz ryj.
Spory, bo dorasta niemal do 2 cm długości. Trudno przeoczyć.
Żeruje na kłączach roślin z rodziny selerowatych (łomatko- kiedyś baldaszkowate, potem marchwiowe ) i astrowatych.
Ja najczęściej spotykam go na lepiężnikach właśnie.
Przeuroczy, spory (jest co w rękę wziąć) i ciekawy chrząszcz.

piątek, 9 maja 2014

A ja ostatnio tylko o jednym....

Kury mnie kochają.
Jestem chodzącą możliwością.
Możliwością przyjedzenia jedzenia.

Więc łażą za mną, jak mnie widzą.
Rżnę trawę- łażą i się gapią.
Gdaczą i się gapią.
Tymi swoimi ślepkami żółtymi.

Bruno miał już debiut piania.
Wyszło coś w rodzaju:
"kyky- yyyyyyyy?"

Przedwczoraj.
Wczoraj i dziś nie powtórzył.
Może się z niego baby-kury śmiały.

Ola niczego się nie boi.
Tak, że chciała pójść za mną do zamykanej części "ogródka".
Ruda kłapnęła szczęką- i Ola zwiała.
Na szczęście....

Ola wali Brunona po łbie.
Ale jest jego pierwszą kurą.
Ma jeszcze drugą przyboczną.
Generalnie towarzystwo już spokojne, ale dwie są wydygane.
Śmigają często z byle powodu do kurnika.

Ola lubi dziobać po stopach i wyciąga szyję do góry kiedy do niej  gadam.
Nie wiem, czy niewyraźnie mówię?

Kotka któraś zabiła małego drozda.
Znalazłam go pod wanną.
Dobrze, że nie wiem która bo bym chyba futro przetrzepała.
Wrrr.

niedziela, 4 maja 2014

Coś słodkiego. Bobki. :)

Jak zwykle w niedzielę- wietrzenie futer.
Pogoda bardziej przyjazna, choć rano całe minus 1.
Około ósmej- całe 5 stopni.

Okolice południowe to 10, z niebem niemal bezchmurnym, słonkiem wypalającym dziury wkoło i zimnym, północnym wiatrem.

Spacer zatem był szybki co by nie zmarznąć.
Przytaszczyłam ze sobą trzy młode lipki.
Takie do kolana. Rosnące zaraz przy ścieżce więc żaden normalny (na) leśnik nie powinien być zgorszony.
Wcześniej czy później rozjechaliby je zwożąc drewno.

Znów nie mogłam oderwać się od roboty, ale organizm swoje.
Po śniadaniu, jak zwykle sutym, po 5 godzinach dali mi odgórnie znać, że czas uzupełnić energię, "bo i już!"
Pożarłam w trybie pilnym makaron wstążki z makrelą z puszki, czosnkiem, ziołami prowansalskimi, bazylia i oregano, na dodatek skropione cytryną.
Przyjęło się.
Cóż z tego jeśli w domu nie ma nic słodkiego, a nie chcę obżerać Absorberów z herbatników i biszkoptów.

Jako, że małe niedobory magnezu odczuwam, przypomniałam sobie o prostym przepisie na coś słodkiego, co robiła moja Mama, kiedy byłam jeszcze mała i nawet mi się nie śniło zostać Tupają.

To tzw. bobki.

Robi się je z masła, cukru, płatków owsianych i kakao.
Proporcje ustala się na oko, wg mniemania.
Jedni lubią słodsze inni mniej.

Masło jest lepiszczem.
Dziś, na własny użytek wykonałam je z 
- ćwiartki masła (musi być normalne, 82% a nie jakiś szit masłopodobny)
- 2 łyżek cukru
- płatów owsianych wrzucamy tyle, żeby się dało lepić kulki- bobki
- kakao- wedle uznania, ale musi być wyczuwalne. Oczywiście musi być prawdziwe, a nie jakieś dziecięce czy light

Lepimy sobie kulki.
Jesteśmy przy okazji ubabrani do reszty więc najlepiej mieć wszystko na podorędziu.
Brzydko bowiem wyglądają ślady na szafkach kiedy nagle przypomina nam się, że nie wzięliśmy talerzyka tudzież któregoś z produktów.

Bobki wyglądają tak:

Wersja podstawowa

Wersja "de luxe" czyli a'la trufla- obtoczone w kakao. Można też w cynamonie 
Wstawiamy do lodówki, bo w trakcie obrabiania masło jakoś dziwnie się nam topi...:)


Nie będę pytać co na to dietetyk.
Mi bardzo smakują.

Wybaczcie brak większej estetyki na talerzu, ale do blogów kulinarnych się nie zaliczam.
Bobki z resztą chyba nie mają większych aspiracji więc mi wybaczyły.
Wy,mam nadzieję, że też :)


sobota, 3 maja 2014

Dlaczego nie mogę mieć seksi pośladków i o Oli co ma jaja

Jakiś czas temu pisałam o brzuchu Alessandry Ambrosio i o tym, jak mi "przykro", że będąc podwójną, niemal rok po roku,matką, nie mam takiego na jaki mnie stać tylko taki, na jaki zasłużyłam :)
A teraz, błąkając się po bezdrożach fejsbukowych, natrafiłam na fotę, z której wali mnię ( i nie tylko) po oczach, dupsko o krągłych pośladach w stringach ( prawie jak w piosence Maryli: "String,string, nazywają go...")


Powyżej, jak widać rozpiska treningowa.
W sumie wykonalne.
Chyba, że komu w kolanach strzyka.

Tylko tak się zastanawiam.
Która z normalnie zajętych życiem dziewczyn, ma czas na takie pierdoły?
Bynajmniej, ja nie.

A pośladki, to jak najbardziej, jak i całą resztę ćwiczę.
- biegając po schodach parędziesiąt razy dziennie (przy deszczowej pogodzie- do kwadratu)
- zbierając po Absorberach (uczą się już same, ale nie zawsze wychodzi)
- kopiąc i rwąc perz
- rżnąc trawska, sierpem
- plewiąc- nie na kolanach, tylko kucając lub schylając się
- zmywając codziennie (czasem i dwa) błocko wnoszone przez kochaną ferajnę sztuk dużych dwóch futrzaków, ale i samą siebie i Absorberów
- wykonując inne, poboczne zajęcia, bez których żyć raczej trudno


Znam wiele przyjemniejszych ćwiczeń niż przysiady.
Cóż, kiedy wykonywane na podłodze, raz, po meczącym dniu skończyły się moim zaśnięciem.

Obudziłam się zdziwiona, że twardo, że zimno i do łóżka daleko....

Qurowscy się rozruszali.
Zwłaszcza Ola.

To kura z jajami!
Nie, jeszcze nie niesie, ale goni wróble- skrzydło w skrzydło z Brunonem- kogutem.

Jest najodważniejsza ze stada. 
Wychodzi pierwsza z kurnika, no i kręci się najbliżej mnie, kiedy do nich zachodzę dać jeść czy (i) pogadać.


Olka


Olka
A ponad moją głową- to


ale już podobno ma być cieplej.
Dajcie spokój.
3 stopnie o 11 godzinie...
Sezon c.o. w pełni...

Jutro jak pogoda dopisze (czyli nie będzie lało), kolejne nasadzenia wierzby.
Zostało mi chyba 40 sadzonek...
Ufff......

Jak myślę o mojej młace to kojarzy mi się Jożinem ...
I wtedy mi weselej :)



czwartek, 1 maja 2014

Ostatni ciepły dzień

Chciałam wykorzystać ten dzień.
Po pierwsze - Absorbery wywiało, po drugie - ciepło miało być i słonecznie i tylko trochę przekropnie.
Jutro ma być, ze tak powiem ...chłodniej.
To pewien eufemizm.
Ma być w okolicach ...5 stopni.

A jednak dzisiejsza pogoda pokrzyżowała plany.
Z miłego poranka i przedpołudnia z temperaturą oscylującą koło 15 stopni, pogoda odwróciła się do mnie dupą i zaczął padać, a potem lać deszcz.

Nici z rżnięcia trawy sierpem.
Nici z koszenia pchajką.

Udało się wywietrzyć futrzaki i popatrzeć na rzepakowe okolice Tupajowiska


Miał mnie też kto obfocić


Miałam tyle zrobić, a udało mi się nieco odchwaścić truskawki i wyrżnąć sobie ścieżkę do miejsca składowania obornika z kurnika.
Zakręcona jestem dziś jak świński ogon, bo dałam Rudej do miski, potem Garipowi i sobie poszłam. 
Nie zauważyłam...nie wiem jak to się stało, że odstawiłam rudą miskę za daleko od niej samej...

Kiedy wróciłam po powiedzeniu Qurowskim dobranoc, okazało się, że miska Rudej pełna, a jej brakuje trochę, żeby sięgnąć do michy...
Goopia pańcia.


Teraz je, biedne suczysko w deszczu (bo oczywiście znów pada).

Co do syropu z mniszka to nie wyszedł, znaczy wyszedł, ale raczej sok.
Nie miałam już siły sterczeć przy kuchence i czekać aż zgęstnieje.
Pogotowałam chyba z 15 min, przelałam do butelek. Dwóch tylko.

Przepis, dokładnie nie pamietam skąd, brzmi tak:

- 300-400 g płatków mniszka 
(najlepiej obciachać nożyczkami; przy rwaniu można uszkodzić koszyczek i mleczko się nam do płatków wyleje. A jaki smak ma to mleczko to już każdy wie)
- ok.1 l wody
- dokładnie 1 cytryna
- 1 kg cukru

Przyznam bez bicia, że nie wiem czy płatków było dokładnie 300-400 g. Tak na oko mniej więcej.

Do tego- nie dałam kilograma cukru- tylko jakieś 1,5 szklanki. I tak słodkie jak ta lala.

Płatki zalewamy wodą, odstawiamy na ok. 3-4 godz.

Następnie dodajemy sok z cytryny i gotujemy około 20 min.
Odstawiamy na noc.
Odcedzamy.
Potem, do odcedzonego wywaru dodajemy cukier i gotujemy do zgęstnienia.

Wg przepisu nie było pasteryzacji.

Gdyby wyszło mi więcej niż dwie butelki po sokach dla dzieci, pewnie bym pasteryzowała, ale tak- przy jednej butelczynie (która i tak się zassała), a drugiej sprezentowanej Mamie - nie opłacało się.
Sok jest pysznie aromatyczny i wypróbuję go z herbatą.

W deszczowe dni pozostaje dłubanie w domu, a jak wiadomo stare domiszcza (lub jak to j niektórzy nazywają źle : rudery), lubią jak się im koło ...robi. 
Więc robiłam. Z Tatą. Porządki, wymiatania, ogarniania.
Powstał wreszcie wieszak na psie smycze i obroże...
Jest tego sporo, a już mnie szlag trafiał od tych postronków i różności na gałce od poręczy.
A pod nim pudło po karmie, a w nim żarcie dla Qrowskich, którzy już wyściubiają dzioby, ale raczej popołudniami, ale nie na długo.
A śpią do 7:30.
(dziś o 7 z minutami zastałam śpiące kury, a jedna ziewała...:))