.

.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Wieje i praży...

Mija gorący, wietrzny weekend.
Lilaki rozkwitają z dnia na dzień.
Płot powstaje- słupki wkopane, zabetonowane. Zbieramy na siatkę.

Nie wiem co lepsze- czy chłody czy to, co teraz? Niby fajnie, bo z jednego pokoju nagle robią się dwa- można drzwi otworzyć i cieszyć większym metrażem, jednocześnie nie wyrównując temperatury w obydwu pokojach (tym z piecem i tym bez) do 14 stopni. Nie to, żebym była zmarzluchem...
Ostatnio, pomijając stan ciąży, kiedy to ilość krwi wzrasta i jest cieplej, dokładają się hormony i rzuca się też fala ciepła "nie wiadomo skąd", ale te 18 stopni to takie minimum funkcjonowania dla mnie. Że o Młodym nie wspomnę.

Jutro jadę walczyć do "miasta" o żłobek dla Młodego. Jestem pełna obaw, mimo, że przez nasz kochany, prorodzinny kraj, musimy nieco pokręcić.
Scorpio ma humory- znaczy zdarza mu się gubić zapłon w czasie jazdy i...wtedy wspomaganie tylko przeszkadza, zamiast pomóc. Mam nadzieję, ze jednak fordziszcze trochę mnie jeszcze lubi i nie będę musiała rzucać mięsem na przednia szybę, bo... oberwę w twarz, przez odbicie, rzecz jasna.

Mrówki dalej nas kochają; czekam na przypływ gotówki i zakupimy jakąś chemię, bo już nie wyrabiam. Mendy zaczęły chować się po doniczkach z kwiatkami, a wczoraj odkryłam, że świetne warunki znajdują też w nieobrobionej piance okiennej...W sumie to mam dwojakie przemyślenia. Z jednej strony wściekłość na tych intruzów, z drugiej podziw dla ich adaptacji. Wiadomo- owady. Przystosowane lepiej niż my....

Mamy też zagwozdkę z oknem, a raczej z jego nadprożem (?). Sypie nam się na głowę, odpada tynk, kawałki ciała domu i sypią wióry, wypełnienie w postaci plew, zmieszane z mysimi bobkami - mającymi chyba wartość archeologiczna, truchła chrząszczy i inne tam...Należałoby chyba zbić to wszystko, poumacniać jakoś...Nie mamy jeszcze konceptu, ale trzeba coś zrobić. Tak być nie może. Parapet, zwłaszcza w dni wietrzne, pokrywa co jakiś czas warstwa tego paskudztwa, a i jest obawa, ze znów nam coś ciężkiego na głowę poleci.

Tjaaa, urok starych domów....po prostu.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Mrównik, nietoperz i wściekłość ciężarnej.

Ano, wściekłam się.
I to tak, że gdybym miała jakiś mały miotacz ognia- chyba wszystko bym wkoło puściła z dymem.
Diabelskie moce mnie posiadły chyba...
Ale jak tu nie czuć wściekłości wręcz parującej uszami, w sytuacji kiedy otwierasz oko, skupiasz ogniskową i co widzisz?
Małe sześcionogie paskudy, o których myślałaś że dały sobie święty spokój z niechcianymi odwiedzinami ( z reguły z resztą kończącymi się ich eksterminacją), bezczelnie oblazły krzesło z ubraniami...
Mało tego... te małe, wścibskie formiki zadekowały się w ... biurku!
Odsuwam jedną, drugą szufladę- a tam? No pewnie- czarna masa pełzających mrówek! Szał mnie normalnie ogarnął. Jak opętana ...zajęłam się tłuczeniem tego tałatajstwa, bo już nerwowo nie wytrzymałam.
Ktoś mógłby mieć niezły ubaw gdyby na mnie patrzył:
Baba w wysokiej ciąży, klnąca pod nosem, wykrzykująca: "A masz!" i waląca z zacięciem klapkiem w podłogę, zabijająca owady w szufladzie gołą ręką...
Młody, w swoim łóżeczku tylko wołał: "Tał, tał", bo odgłosy pobrzękujących pod wpływem drgań podłogi przedmiotów na stole przypominały mu bicie zegara i dzwonów na wieży kościoła.

Przygarnę mrównika!
Albo mrówkojada!
Albo i jedno i drugie zwierzę!

A koty- pogonie na cztery wiatry- myszy nie łowią, a chyba o mało nietoperza wczoraj nie zatłukły.
Znalazłam go wczoraj pod wieczór, całkiem dużego, leżącego na ziemi. Garip przyglądał się czemuś badawczo- jak poprzednio jeżowi. Z daleka wyglądał jak jakaś rozlana...kupa. Siedział na ziemi, z rozpostartymi skrzydłami. Większy niż te, które zwykle latają nad naszym podwórkiem. Rozpiętość skrzydeł- tak na oko jak cukrówka. Uszy nieduże, więc nie gacek, futerko brązowawe, z jaśniejszym brzuszkiem.
Zabrałam go przez szmatkę, bo wywijał paszczą i mógłby ugryźć. Nie wiedziałam większych uszkodzeń, miał dziurkę po zębie na jednym ze skrzydeł, a tak to prezentował się całkiem żywo. Schowałam go do kartonu i poczekałam na noc. Wystawiłam go za okno i...zobaczyłam jak odlatuje. Byłam taka podekscytowana...Piękne zwierzęta.
A jak dowiem się, która moja kocia franca go dopadła- to ino futro będzie fruwać!

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Trochę słońca...

Jak to mawiają- po burzy- słońce.

U mnie też się nieco rozchmurzyło, aczkolwiek fizis w stanie opłakanym.
Wypełzłam dziś na chwilę na nasze podwórko, rzucić okiem co, gdzie i jak...Przywitały mnie raźne promyki słońca, z nieba obleczonego pięknymi chmurami...Temperatura przyjazna- 14 stopni, lekki wietrzyk.

Oczywiście po większej części podwórka chodzi się niemal jak po ple (taki kożuszek z roślin torfowiskowych) , nie wiem kiedy je zdrenujemy....
Gdzieniegdzie nawet niebo odbija się w kałużach...W miejscach z mniejszą ilością wody wybujały mniszki, z których pożytek zbierają pszczoły i jedyne, jak dotąd widziane przeze mnie tej wiosny - rusałki pawiki. Z wielonogów, niestrudzone pająki z rodziny pogońcowatych.

Od niespełna tygodnia dzielimy nasze podwórze z dymówkami, które powróciły do nas.
Mam nadzieję, że i w tym roku uda im się wyprowadzić lęgi. Asani już co prawda nie ma (zasadzała się na ptaki przy oknie, zołza jedna) wiec jakby bezpieczniej, ale... Jest Jagoda...


Nie wiadomo jeszcze jakim talentem myśliwskim będzie operować Lilith


 no i jest cała ferajna kotów sąsiadów....
Jak dorwę jakiego co mi ptaka zabił- uduszę!

A co przy domu?
Wiosna wyfiołkowana w szafirki
Jasnota chowa się w pokrzywach

Uparte, pełne zdrowotnych składników mniszki lekarskie wystawiają łebki do słońca....

Kwitną tulipany....
Śliwy obsypały się kwieciem...

Urokliwie....
A ja sobie myślę- i tak myślę- z małymi przerwami oczywiście, że gdyby tylko zaistniała ku temu możliwość (głównie poparta finansami, niestety), to z miłą chęcią pozostałabym w domu.

Miałabym wreszcie czas chałupę do porządku doprowadzić, zacząć ją upiększać wedle naszego gustu, posiąść szpadel, widły, grabie i ruszyć w grządki.
Ziemia żyzna, odleżana, aż prosi się, żeby ja uprawiać....

Byłyby kury, koza...Psiska szczęśliwsze....
Dzieciaki z mamą, a nie w żłobkach czy u dziadków...(kochają i serce by oddali za Młodego,ale...)

Myślę, i to całkiem szczerze, że byłabym wtedy szczęśliwa.





czwartek, 19 kwietnia 2012

Ponurnik Kłapouchego, albo- wszystko zależy od perspektywy...


Nasz Kłapouchy
Dzień obudził mnie pod postacią Młodego...o 5:15.

Zapowiadał się pięknie, bo i słońce sobie raźno świeciło, zięby już śpiewały, powoli rozkwita wiosna.
Wszystko byłoby piękne tylko...jakoś tak mnie dopadły.
Kłapouche przemyśliwania....
Niby powlokłam  swój brzemienny brzuch w zapuszczony ogródek i odgrzebałam spod zeszłorocznych dębowych liści mięte i melisę oraz lubczyk,  bo mi ich żal się zrobiło, posiałam tu i ówdzie różności- szczeć balwierską, naparstnice, słonecznik ozdobny, szałwię, powój...- będą zdane tylko na siebie...
Mnie pochłonie macierzyństwo, laktacja i wszystkie radości i złości związane z małymi ssaczyskami.

A jednak "czuję się mniej więcej tak, jak ktoś, kto bujał w obłokach i nagle spadł".
Mamy dom na wsi, kawałek, za mały, ale jest -ogródka...A ostatnio nie mam czasu i sił by się tym cieszyć.
Dzieciaki- wiadomo, trudny, najbardziej wymagający okres przeżyję- w końcu sama (sami) tego chciałam (chcieliśmy), ale potem...
Powrót do pracy, rozwożenie Młodych- jedno do Dziadków, drugie- do żłobka (o ile w ogóle się zakwalifikuje...).
Powroty o zmierzchu i poczucie straty...
Straty życia na jazdę w te i nazad.
Takie mamy realia i pracę daleko od domu.

Powinnam się przyzwyczaić, uzbroić w cierpliwość i wierzyć, że w końcu mnie natchnie i zacznę robić coś, co pozwoli mi ŻYĆ w tym domu, cieszyć własnym ogródkiem, na który w końcu będę miała czas, a zaniedbane rabaty i ziemia nie będą obdarzać  mnie surowym, zawiedzionym spojrzeniem ..


"Bez śladu mózgu są niektórzy z nich", którzy myślą, że mi z tym dobrze; że to taki krzyż, takie chomąto ciężkie, uwierające...
Jest jednak coś co przybliża mnie to tych ludzi...Czasem zastanawiam się ile czasu jeszcze to zniosę, kiedy zacznę się wypalać, kiedy moja wrodzona niecierpliwość mnie zacznie gryźć od środka...
Kiedy zobaczę wyłażącego ze mnie robaka , co mnie gryzie?

"Jeśli się okaże, że ogon się zapodział, wiedz, że ma pełne prawo ci brakować"- a i brakuje. Ten ogon- to chyba pomysł na siebie i nas tutaj...Widziałam już tego królika  Tutaj i chyba ... się schował....

A perspektywy?
Czasem taki dzień jak dziś...i:


.. . to co bliższe sercu- nieostre, niedokończone...a za tym- całkiem stabilna i realna, nielubiana rzeczywistość.








Nie ukrywam, że wolałabym tak:


Kiedy, no jasny gwint! kiedy??...

wtorek, 17 kwietnia 2012

Kuchnia się robi....

Oczywiście sama się nie robi.Remontu ciąg dalszy.
Mój K. po wyczyszczeniu wypełnienia desek stanowiących ścianę miedzy kuchnią a pokojem, który aktualnie nam za kuchnię służy, zaczął kłaść instalację elektryczną, bo albo była w stanie takim, że zgrzytniecie zębami groziło zapłonem, albo... jej nie było.
W rureczkach siedzą sobie już przewody i czekają na przykrycie ściany rigipsami.


Trzeba jeszcze te przestrzenie wypełnić, chyba zastosujemy styropian, żeby wiatry nam między pomieszczeniami nie hulały.
Druga ściana, z wystającymi belkami, tylko do odświeżenia.



Szkoda, ze pokoik nie jest większy, wtedy moglibyśmy bardziej wyeksponować to drewno, a tak- zostanie przykryte sprzętem kuchennym.
Sufit też jeszcze do zrobienia.


Rury PP już poskładane także odpływ jest, zostaje tylko i aż wodę do góry pociągnąć.

Ech, już się doczekać nie mogę...Usiąść sobie wreszcie przy stole, w kuchni, wszystko na miejscu, woda, zlew...Bez latania po wodę i z garami góra-dół, po 13 stopniach, których liczba - po całym dniu, zmęczeniu, mam wrażenie- podnosi się przynajmniej do kwadratu...

piątek, 13 kwietnia 2012

"Ekologiczne" rodzicielstwo

Miałam nie pisać za wiele w temacie rozrodu człowieków oraz wychowywania dzieci, bo- po pierwsze primo: doświadczona matką nie jestem, po drugie primo- są do tego blogi o dzieciach, a mój takim nie jest i nie będzie.
Jednak, kiedy mi trochę mały ssak czasu zostawi dla siebie, a nie mogę korzystać z uroków przemieszczania się, ruchu i innych przejawów aktywności fizycznej, to siadam i zaglądam na niektóre strony.
Cóż. Zawsze wiedziałam, ze moje dziecko będzie chowane w miarę mało syntetycznych warunkach, będę unikać chemii- tak tej do użycia bezpośredniego (kremy, balsamy etc.), jak i do prania. Do tego będę dzieciaka tetrować (znaczy wzorem mojej mamy i babci używać pieluch wielorazowych).
Są jednak teksty w sieci, które najpierw otwierają  mi szerzej oczy, a potem "uśmiech rozwiera mi dolną połowę twarzy" ...

Ale- od początku.

Czemu w tytule "ekologiczny" w cudzysłowu?

Ano dlatego, ze to sformułowanie, przyjęte już ogólnie nadal mnie irytuje.
 Ekologia to nauka o wzajemnej interakcji żywego elementu środowiska ze środowiskiem w którym żyje. (Wikipedia pisze sobie o tym tak:
(gr. oíkos (οἶκος) + -logia (-λογία) = dom (stosunki życiowe) + nauka) – nauka o strukturze i funkcjonowaniu przyrody, zajmująca się badaniem oddziaływań pomiędzy organizmami a ich środowiskiem oraz wzajemnie między tymi organizmami.).

O ile można powiedzieć o ekologii człowieka, to ekologiczny np. papier toaletowy to dla mnie wesoły chwyt reklamowy. A jak już kto myli ekologię z ochroną środowiska to już...woła o pomstę do nieba..
Cóż. Jestem na tym punkcie trochę...ten tego ten- więc mnie to drażni.

Wracając do stron internetowych promujących normalne wychowywanie dzieci natrafiam też na takie kwiatki, w zetknięciu z którymi robi mi się albo śmiesznie, albo ....niedobrze.

Popieram :

-używanie pieluch wielorazowych. Sama mam ich ok. 40 szt., sama tetra, do tego otulacze i tak młodego tetruję od około 2 ms. życia (początkowo niestety- przyznaję bez bicia, były jednorazowe z wycięciem na pępek, żeby nie drażnić kikuta).
Tetra się sprawdza. Nawet jeśli Młody posiedzi w niej dłużej to praktycznie nie ma śladu odparzenia. Spróbujmy tego w nieodychającym "pampersie". Tyłek czerwony, skóra lepka....
"Pampersów" (pieluchy innej marki) używamy na noc, bo chyba miałabym 6 przerw w spaniu w nocy zamiast 2...

- przynajmniej na początku- wycieranie małego tyłka płatkami kosmetycznymi maczanymi w wodzie, a nie używanie chusteczek nasączanych stadem chemicznych substancji "dbających o zdrowie niemowlęcia"

używanie chemii do prania pieluch i bielizny, opartej na naturalnych składnikach, bez substancji zapachowych, od których można paść zaciągając się wysuszonym praniem

- nie przesadzanie z kosmetykami do ciała.
Oczywiście- są dzieci chore, z jakimiś problemami skórnymi, które trzeba specjalnie traktować.
Uważam jednak, ze jeśli dziecko nie ma problemów dermatologicznych to do mycia wystarczy zwykłe dziecięce mydełko a po kąpieli nie trzeba go (tego dziecka, nie mydełka), mazać jakimiś balsamami, kremami, oliwkami.
 Żeby pachniało? Najpiękniej pachnie dziecko swoim zapachem, a nie fiołkami czy innym modnym pachnidłem.
Kiedy Młody ma problem z sucha skórą, używamy oleju jojoba, tłoczonego na zimno, albo maści z wit. A. Mamy jakiś balsam, ale używam go niezmiernie rzadko.

- jeśli już przy kąpieli jesteśmy...higiena- higieną, rytuały- rytuałami, ale... nie uważam, żeby codzienne mycie wrażliwej skóry niemowlaka było konieczne...

A co obrzydliwego w sieci?
Przy całym moim pozytywnym podejściu do maksymalizacji naturalnego porodu to ...tzw. poród lotosowy budzi we mnie grozę.

Na czym polega poród lotosowy?

Poród lotosowy polega na nieprzecinaniu pępowiny oraz pozostawieniu jej wraz z łożyskiem do chwili, gdy pępowina w naturalny sposób odpadnie od pępka. Zazwyczaj trwa to od 3 do 10 dni po narodzinach.

Celem tego jest pozwolenie dziecku na naturalne oddzielenie się od matki. Specjaliści twierdzą, że pozostawienie dziecka połączonego z matką można uważać za czas przejściowy, który pozwala powoli przyzwyczaić się dziecku do odłączenia od ciała matki.(źródło: http://www.naszemaluchy.pl/artykul/wszystko_o_porodzie_lotosowym). 

Moje zdanie jest takie-
wszelkie skrajności są złe, a poza tym- gdyby natura uważała za słuszne by utrzymywać małego ssaka poza ustrojem matki jeszcze jakiś czas za pomocą pępowiny to pewnie byśmy w taki sposób rodziły i chodziły z niemowlakiem i torbą łożyska przy pasie...









środa, 11 kwietnia 2012

Micha stygnie....

Jeszcze mi się nie zdarzyło pisać o tej porze.

Może dlatego, ze po całym dniu, kiedy Młody zaśnie, mam ochotę tylko na położenie się do łóżka i oddanie w objęcia Orfiego...
Dziś zmuszona jestem poczekać na wystygniecie. Wystygniecie pełnej, 5 litrowej miski jedzenia Garipa.
Mamy problem, bo chłopak jest całkowitym przeciwieństwem Rudej i żarcie nie stanowi dla niego głównej pasji życiowej. I jest jak jest. Psisko 24 maja skończy dwa lata.
Rasa dojrzewa późno; dopiero około trzeciego roku kształtuje się masa mięśniowa i docelowy gabaryt wagowy.

Różne suche karmy już przerabialiśmy, Britt  trzyma się dzielnie... w wielkim wiadrze...
Garip je ile musi, żeby go atak kwasów żołądkowych nie zabił...Lubi gotowane. Wiec gotuję.
Jednak ostatnio spadliśmy z normą do jednej porcji rosołowej i także waga Garipasa spadła.
Prawie mi wstyd jak go macam, bo typem oblanego ładnie ciałkiem psa nie jest. Taka szczapa.
Wybierając się na jakąś wystawę w przeciągu miesiąca musiałabym chyba go podtuczyć, żeby znów w karcie oceny nie przeczytać, ze "pies ma nieco zbyt sportową sylwetkę"....

No i tak stygnie micha...

Mój Domowy często mi zarzuca, że karmie psa lepiej niż jego.
Rzeczywiście miska wygląda imponująco, nie tylko ze względu na swą pojemność. Są trupy dwóch kurcząt, dwie marchewki, pietruszka, por...Wszystko w smakowicie pachnącym rosole, z makaronem...

Micha stygnie....

Jeszcze jakieś pół godziny...
A brzuch mi już prawie na udach się kładzie. A w nim Natka. Już chyba przysypia, bo nie wierzga mi nóżkami po wątrobie. Z resztą, na wierzganie już miejsca niewiele...

Micha stygnie...

Święta minęły szybko. Znów zbiegły się z moim świętem. Pfff....! Nie lubię.
Pamiętali wszyscy Bliscy, ale jakoś tak ciężko mimo wszystko konkurować z tradycją Dyngusa i Wielkanocnym Poniedziałkiem.
Chyba takiej siły przebicia nie mam.

Niedziela obudziła nas o 5:30 wybuchami petard pod kościołem i zaraz tłuczeniem dzwonów...
Ano- sąsiedztwo świątyni nierzadko powoduje u mnie istne diabelskie odczucia. Może tak ciszej, co?
 Może niektórzy chcieliby jeszcze pospać te... pół godziny, zanim mały Człowiek wstanie w swoim łóżeczku i zawoła do mnie : "ka, ka", uśmiechnie się, kiedy zobaczy, ze otworzyłam oczy i z czupryną wyciągnie małe rączki żeby powitać mnie i nowy dzień?

Już wstaję, już....

Za oknem wstało już słonko, jasno. Słychać cukrówki, bogatki, zięby i i poświstujące szpaki. Wiosna powoli się budzi. Wstaję.

Do życia, do żywych.
Orfi zostaje u siebie.


Zaraz, jak tylko micha wystygnie, zawołam Garipa, który już niecierpliwy czeka pod drzwiami, zamknę Rudą- żarłoka, żeby mu czasem nie wyżarła i...położę się wreszcie.
Na lewym boku.
Na prawym Natka nie lubi....




piątek, 6 kwietnia 2012

Wesołego jajka


http://himalman.files.wordpress.com
Jako, że nadchodzą Święta- dostępu do klawiatury nie będzie.
Będziemy za to  rządzić kulinarnie- choć bardziej moja brzydsza połowa- ja zostanę do dyspozycji Młodego, no i niewiele z siebie jestem w stanie wykrzesać w tym stanie ;)  Czasu na klepanie postów nie będzie.

Nasza izba zamieni się w kuchnię, słychać będzie stukanie noża o deskę, w powietrzu zawiśnie zapach ogórków kiszonych, gotowanych warzyw, żeby później, na czas Śniadania, ustąpić pola woni pieczonego karczku...mmmmm...jeszcze jakby chleb domowy był.....Ech.

http://mamine-cuda.blogspot.com


Plany są raczej skromne- tradycyjnie sałatka warzywna, pieczony karczek szpilowany czosnkiem, słoninką, w ziołach, parę pisanek- chyba ugotuje w łupinach cebulowych- czyli plan minimum. Pojawi się niezastąpiona ćwikła i barszczyk. Czemu niezastąpione są buraki w czasie Wielkiego Żarcia? Ano dlatego, ze zobojętniają kwasowość, jaką nam  fundują mięsiwa.


 http://www.forumkwiatowe.pl


A! No i i jaja Tatara- w wykonaniu mojego K. Sosik przedni. Jak kiedyś nie lubiłam, teraz pożeram kopami. Siła przyciągania tkwi w sosie. Zmodyfikowanym.
Drobno pokrojona papryka świeża, czosnek, ogóreczek konserwowy, kiszony...

Mam nadzieję, ze następna Wielkanoc obdarzy nas już naszymi jajami- znaczy kur naszych.
W ogóle ciekawa jestem, jak to w przyszłym roku będzie wyglądało....

Póki co- wszystkim Wam życzę spokojnych Świąt, mile spędzonych w gronie bliskich, z pysznościami własnej roboty, w towarzystwie naszych kochanych stworzeń, w murach naszych chałup, równie kochanych ogrodów i wszystkiego co nam bliskie.

Ups!
www.humorpage.pl

czwartek, 5 kwietnia 2012

Kocia moc wnerwiania

Dziś będzie krótko.
Za to dosadnie. Psy kocham i... chyba jestem bardziej psiara niż kociarą (mimo, ze "felisy" też darzę sympatią).
Chodzę Ci ja dziś ciężka taka, po domu. Niż za oknem, buro, sino, aż lampę w kuchni musiałam zaświecić; organizm aż płacze o drugą kawę, ale- basta.
Robię śniadanie dla Młodego i siebie- czyli gzik ze szczypiorkiem i kromale z wędlina do tego, kawa, mleko...A te łażą pod nogami, owijają się niczym węże przyczyniając się parę razy do potknięcia.
Miska- pełna, a jakże, suche leży i się sezonuje.
A czemu? A temu, bo pani w przypływie rozczulenia, kupiła kiciom puszeczkę. I teraz suche jest fe.
Gryzie w ząbki, a tfu! nawet toto wąsów nie zanurzy w woni tej karmy...
Wiem, przetworzona, niedobra, niezdrowa.
Z tym, ze skoro psy jedzą, nie zamierzam wkoło kotów latać. Jak mój serdeczny kolega z pracy, którego koteczka ma tylko... 11 miseczek. Jak nie to, to coś innego przegryzie....
Nieeee, to nie dla mnie.

A wystarczy, ze człowiek zostawi drzwi do kuchni otwarte. I już. Hop, na stół, zajrzeć do chlebaka, coś polizać.
A jak toto - Jagoda- się drze, ze nie ma co jeść? Znaczy- nie takie jakby chciała.
Najgorsze, że poprawna pod tym względem Lilith zepsuła się od tej starszej babki i też ma jakieś pretensje!
Mysza w kuchni dalej sobie rządzi, ma w nosie koty. A koty ja- bo jak nie nażarte porządnie, to i nie połapią myszy. Kółko się zamyka.
Tylko co to dla kota znaczy porządnie?

wtorek, 3 kwietnia 2012

Trochę o hodowli małych zwierząt- dziwaczka, ale nie kaczka

Napomknęłam już wcześniej, że przyjdzie czas, że napiszę coś więcej o mojej pasji- ostatnio z lekka przykurzonej- a mianowicie o hodowli motyli.
Zaraziłam się, już nawet nie wiem kiedy....
Za to pamiętam, ze pierwszym hodowanym przeze mnie gatunkiem była Cerura vinula - dziwaczka widłogonka.
żródło:www.lepidoptera.pl


 Cudowny, piękny motyl nocny. Duży jak na nasze (polskie) warunki. Niestety cała dokumentacja foto jest na zdjęciach, a skanowanie mi nie wyszło. Posiłkuję sie zatem fotkami z jednego z najlepszych polskich , moim zdaniem, portali o motylach Motyle Polski .

Cerura vinula, należąca do rodziny garbatkowatych (Notodontidae) pospolicie występuje w lasach mieszanych i liściastych, zagajnikach, parkach.

Gąsienice żerują, początkowo gromadnie,  na osikach, topolach, wierzbach. Jako młode - na niskich drzewkach, stopniowo przenosząc się na wyższe kondygnacje drzew.
Są przepięknie ubarwione, "oczy" służą odstraszaniu drapieżników - kiedy taka larwa jest zaniepokojona wygina ciało eksponując pierwsze segmenty ciała i  "oczy". Dodatkowo, podrażniona, z widełek wypuszcza czerwone nitki i potrząsa nimi.
źródło: www.lepidoptera.pl

Na spodniej części aparatu gębowego ma umiejscowione gruczoły produkujące kwas mrówkowy, którym tryska w stronę przeciwnika.

Ciekawym elementem budowy gąsienic prócz pełniących funkcji obronnych- widełek , jest katapulta służącą wyrzucaniu na dalekie odległości... kupy. Dokładnie!
Takie małe stworzonka, a jak dbają o czystość. Jak wiadomo, kał stanowi świetna pożywkę dla bakterii, grzybów i innych drobnoustrojów, niebezpiecznych dla larw. Świszczące w powietrzu kupy muszą w świecie mikro robić wielkie wrażenie. Sama, obserwując ich wystrzeliwanie byłam pod wrażeniem!

Kiedy gąsienice osiągną wielkość około 5-7 cm (tak, są takie fajne, duże- jest co wziąć do ręki :)), zaczyna się problem ze znikającą w zastraszającym tempie rośliną żywicielską.
Jako, że larwy żerują na przełomie czerwca- lipca, miałam zawsze wolne (wakacje) i wycieczka po osikę nie stanowiła problemu. Raz tylko jeden obudziła mnie ok. godziny piątej moja mama tekstem- "Twoje dzieci wszystko zjadły! Chodzą, chodzą, a tam nic do zjedzenia nie ma!".
No i rzeczywiście, kiedy zajrzałam do hodowlarki, z pudełek po kliszach używanych przeze mnie jako dzbanuszki dla roślin żywicielskich, sterczały marnie gałązki osiki jedynie z ogonkami. Gołożer całkowity!
A te biedne gąsienice, jedna za drugą, idą, idą, po dnie podła i szukają jadła...
Co sił wskoczyłam na rower i pędem poza osiedle, gdzie całe szczęście na obrzeżach lasów moja ulubiona topola trzyma się dzielnie. Nacięłam gałęzi i tak zaopatrzona wróciłam do domu.

Kiedy przychodzi czas na przepoczwarczenie, gąsienice dziwaczki zmieniają kolor. Z zielonych staja się lila, potem kończą jako brązowe. Rysunek na ciele rozmywa się. Przemiany hormonalne i instynkt nakazują szukanie miejsca na przepoczwarczenie.
W hodowlarce dużo miejsca nie ma, stąd moje gąsiuny, łaziły około dnia- dwóch, po czym przyjmowały materiał (wkładałam im grubsze gałęzie) i rozpoczynały budowanie oprzędu.

Początkowo powstaje siatka, tworząca szkielet konstrukcji. Na to umocnienie doklejane są mieszane ze śliną cząstki drewna. W taki sposób powstaje twardy, drewniany kokon, w którym gąsienica przeobraża się w kolejne stadium- poczwarkę. Budowa takiego kokonu trwa parę dobrych dni.
Poczwarki zimują rok, czasem dwa. Moje zimowały na balkonie 2 lata.

Zawsze byłam szczęśliwa kiedy wykluwały się dorosłe osobniki. Oczywiście zdarzały się zamierania z przyczyn endogennych (może hormony, może jakieś parazytoidy) , czasem moja niewiedza i- np. niedotrzymanie odpowiednich warunków temperatury i wilgotności. Uczyłam się na własnych błędach.
Jednak częściej mimo wszystko było mi dane widzieć końcowy efekt rozwoju tych pięknych owadów. Kiedy wydostawałam je z hodowlarki- wołałam zawsze- "Leć i rozmnażaj się", nawet jeśli to była...brudnica mniszka :)
Nie zabijałam ich i nie umieszczałam w gablotach. Hodowane, obserwowane... nie umiałabym.

Moje konie

Mam ich całe stado. Szkoda, ze papierowe.
Gdyby tak za pomocą czarodziejskiej różczki móc zmajstrować kupkę, spooorą, pieniędzy, zmodernizować budynki, wykupić ziemi, ogrodzić to wszystko....i do tego ożywić galerie moich koni.
Byłoby cudownie!
Ostatnimi czasy porzuciłam ołówek, piórko i cokolwiek co nadawało się do rysowania.
Nawet nie wiem jakby mi teraz poszło rysowanie koni.
Z reguły rysowałam z pamięci choć zdarzały się odtworzeniówki- z natury bądź zdjęcia.
Moje koniska....powstałe z marzeń, obserwacji, miłości do tych zwierząt i fascynacji nimi.








Wszystkie, prócz Hokaido (przedostatni rys.)- wymyślone.
Hokaido- zwany Hokusem, był koniem przecudownym. W kłębie 175, kary, o wielkich gabarytach i spokojnym, wręcz flegmatycznym usposobieniu, a jednak z żyłką do dresażu. Świetny koń do jazdy. W galopie można było zasnąć- jak w bujanym fotelu....
Fenomenalny ruch przy dużych ramach koniska plus ten charakter czyniły go naprawdę przemiłym towarzyszem. Często go swego czasu dosiadałam, szkoląc dosiad i ogólnie korzystając z uroków jazdy na dobrze ułożonym koniu.Życzyłabym sobie takiego konia we własnej stajni.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Tygiel marcowy

"(Na)palmowa niedziela powitała mnie od rana przenikliwym chłodem.
Wyszłam, jak co rano, uwiązać psy. Biedaki, póki nie stanie nowy płot "zawisają" na rozpostartej między budynkami lince.

Wczoraj,  K. załatwił od kolegi świder glebowy (spalinowy), celem wykonania otworów pod słupki ogrodzeniowe. Niestety- ustrojstwo zarzęziło na wolnych obrotach, a potem zasnęło.
Sprawne...podobno, ale może świeca do wymiany? Paliwo- uprzedzam - było.

Słupki będą z rurek z deszczowni. Mają coś koło 2 metrów z hakiem, jak się wkopie, będzie na tyle wysokie, żeby Garip nie przeskoczył. Siatka do kupienia, a od cementu nasze scorpio aż przysiadło...
"Tyłki wam się wloką, wloką się tyłki smokom" chciałoby się za Cardem napisać.
Wczorajsza aura raczej nie sprzyjała pracom podwórkowym, a tym bardziej wiązaniu cementu...

Z resztą- to wiatr w oczy, za chwile oślepiające słonko, by za kwadrans niebo mogło zaciągnąć się czarnym woalem niczym z filmu grozy i gruchnąć krupami śnieżnymi.
Śniegu spadło niewiele aczkolwiek nie został on niezauważony, bo z nieba waliły płaty wielkości 5-złotówek.
Koniec końców- stoją słupki ze sznurkiem- mam nadzieję, że banda psich huncwotów sąsiadów ich nie połamie, w poniedziałek łagodne przemawianie do świdra i może pogoda i czas...pozwolą da dokonanie dzieła...Będę trzymać kciuki za słupki i dołki.

Dziś pogoda ładniejsza, cóż z tego jak Święto.
Nic się nie popracuje. 2 stopnie i wieje okropnie, po niebie wiatr przegania stada brudnych chmur.
Z Młodym ostaję w domu. Nie mam plastikowej ceraty na wózek i jakoś nie uśmiecha mi się go hartować w taką pogodę.
Póki co słucham jak huczy w kaflowym piecu, węgiel dorzucony, ciepło.
I tylko psów mi żal, ze nie ganiają swobodnie po podwórzu.
 Ech.